Jogurt 4MEN
Dziś przeglądając zawartość sklepowej lodówki coś mnie tknęło, coś chwyciło mnie za jaja.
Read more
Dziś przeglądając zawartość sklepowej lodówki coś mnie tknęło, coś chwyciło mnie za jaja.
Read more
Kilka razy zgrzeszyłem
Oj tak, to prawda. Kilka razy podbudowany dobrze idącymi treningami rzucałem się na głęboką wodę… no c0 Ja nie przebiegnę? Ja nie zrobię czasu? Ja nie rozbiję życiówki? Ja po czterech piwach nie pobiegnę? Ze skręconą kostką nie dam rady? <<klaps w pysk>>
Read more
Leżę właśnie w wannie, dolewam sobie co chwilę gorącej wody, z twarzy kapie mi pot, łydki palą żywym ogniem…
A miało być tak pięknie.
Codziennie zbieramy informacje i przekazujemy informacje. Zauważyłem już dawno, że często przekazujemy informacje o klasie jakości „gówno warte”.
Read more
Matki zawsze chcą robić dobrze i są często tak zaślepione tą swoją dobrocią, że stają się nadgorliwe. Najłatwiej sobie tłumaczyć: „Mama lubi gotować, prać, prasować, odkurzać, bo chce dla mnie jak najlepiej, więc dlaczego miałbym jej to odbierać? Ona właśnie czuje się dobrze, kiedy to robi, żyje w zgodzie ze swoim sumieniem, gdyby tego nie robiła, to czułaby się źle”. Ja takie tłumaczenia słyszałem wielokrotnie, a najgorsze, że przeważnie z ust matek. I wszystko jest w porządku, jeśli dziecko ma 16 miesięcy, ale nie 16 lat! Dzieci rosną szybko i rodzicom często umyka moment, w którym powinno się je nauczyć o siebie dbać i wokół siebie coś zrobić. Dzieci z kolei żyjąc w tym poukładanym przez rodziców świecie, w którym wszystko samo się dzieje, nie są w stanie nawet sięgnąć myślą do tego, żeby coś zrobić. Nie dlatego, że są złe, czy niewdzięczne. Po prostu nie mają takiej perspektywy, bo rodzice im jej nie dali.
Moim skromnym zdaniem szesnastoletnia osoba powinna mieć już wszystkie potrzebne w życiu umiejętności. Prowadzenie domu i utrzymywanie porządku wokół siebie to nie jest inżynieria genetyczna, każdy nastolatek ma w głowie cały wachlarz narzędzi potrzebnych do poprowadzenia gospodarstwa domowego. Może nie ma dochodów, więc nie zapłaci rachunków, ale dlaczego nie siadamy z nastoletnimi dziećmi do domowego budżetu, czy chociaż płacenia faktur za prąd? Chcemy im tego oszczędzić, a tak naprawdę zabieramy im jakąś wiedzę o świecie. Tak samo jak zabieramy im wiedzę, o tym jak się nastawia pranie, jak się robi obiad, jak się robi zakupy, jak się pomaga Cioci w przeprowadzce, ile godzin pracy kosztują nowe buty itd… Skąd te biedne dzieci mają później wiedzieć, co to znaczy, że coś jest „dobre”? Dla dziecka sprawa jest prosta, dobre to są nowe markowe buty, dobre to jest oglądanie śmiesznych filmików, dobre jest zrobienie tak, żeby ktoś inny wyszedł z psem, czy żeby nie trzeba było robić lekcji w domu. Dzieci nie mają dylematów moralnych, bo nie muszą ich mieć, a jeśli nie odpowiadają same przed sobą za swoje czyny, to skąd mogą takie dylematy mieć?
Karać. Oczywiście można na dziecko nakrzyczeć za jedynkę ze sprawdzianu, można zabrać komórkę, komputer, dać szlaban itd. Dziecko dostaje wtedy ważną lekcję. Następnym razem będzie już wiedziało, że jeśli rodzic się dowie o jedynce, to zrobi coś złego. To nie będzie „Ja zrobiłem źle, że się nie nauczyłem” tylko „Mama zabierze mi telefon i to będzie złe”. No to kto tutaj zrobił źle? Nie ma dylematu, dla dziecka sprawa jest prosta. Kara nałożona przez rodzica to jest sztuczna konsekwencja czynu, i na moje oko ma bardzo małą wartość dydaktyczną.
Co jest „dobrą karą,” uczącą dzieci konsekwencji za popełniane czyny? Dam kilka prostych przykładów: skaleczenie się nożem, czy zbitym szkłem, poparzenie się płomieniem świeczki, gorącą herbatą, parą, patelnią, karkówką, czymkolwiek, wyrżnięcie spektakularnego orła na mokrej podłodze, na lodzie, na śliskim chodniku, zranienie czyichś uczuć i wypowiedzenie szczerych przeprosin. Okrutne? Każdy dorosły człowiek się skaleczył, poparzył, przewrócił, przeprosił. Im wcześniej, tym lepiej.
Dzisiaj nie dajemy dzieciom zbyt wielu szans na popełnienie ww. błędów, a najchętniej zawinęlibyśmy je w folię bąbelkową i postawili na środku pokoju, żeby nic im się nie stało. Za dużo chuchamy, a zostawiamy za mało miejsca na naukę życia. Wiecie, jakie to jest proste? Nad gotującą wodą unosi się para, wystarczy przeciągnąć po niej ręką, pokazać to dziecku i powiedzieć „Para jest bardzo gorąca, można się oparzyć, chcesz spróbować?”. Dziecko oczywiście będzie chciało spróbować, oczywiście się poparzy, oczywiście będzie złe, ale jeśli zrobi to pod Waszym okiem, to będziecie mieli gwarancję, że nie zrobi sobie krzywdy. Tylko się wystraszy. Co ważne, to pewność, że nie zrobi tego pod naszą nieobecność i przy okazji nie wyleje na siebie całego czajnika wrzątku. W dodatku nauczycie je, że „oparzenie” musi od razu polać zimną wodą. Sam zysk. Dziecko znów zakoduje „To Tata jest zły, bo namówił mnie do zrobienia czegoś, czego nie wolno robić”, tylko że po pięciu minutach dziecko już będzie z Tatą przeproszone, a człon „coś, czego nie wolno robić” zostanie, bo on od początku był dobrze sformułowany.
Dajmy dzieciom gotować. Dajmy im pieprz kajeński i podpuśćmy je, żeby nasypały troszkę na kanapkę, albo do jajecznicy. Nasypią tyle, że dla pułku wojska by wystarczyło, a wtedy wystarczy zaprosić je do konsumpcji. Nie trzeba kazać im tego potem jeść, ale niech chociaż spróbują. Eksperymentowanie jest ważne i daje dużo wiedzy.
Matki dzisiaj są zaślepione blogami, poradnikami i telewizjami śniadaniowymi. Matki są nadgorliwe z wewnętrznej potrzeby robienia wszystkiego dobrze. Matki nie pozwalają swoim dzieciom uczyć się życia, bo to kłóci się z trendem i wewnętrznym przekonaniem. Kiedy byliśmy młodsi, to czasem powtarzaliśmy sobie z myślą o naszych rodzicach „Ja nigdy taki nie będę!”. I obyśmy czym prędzej o tym zapomnieli. I obyśmy właśnie tacy byli.
Niech to zabrzmi jak przestroga: mam kilku kumpli zbliżających się wraz ze mną do trzydziestki, którzy nie wiedzą, gdzie kupuje się skarpetki, a pralkę włączają hasłem „Mama!”.
„Oj nie, ja to jestem pesymistą, w ogóle nic mi się nie udaje, a Wojtek to już totalny czarnowidz.” A jeśli Ci powiem, że na co dzień nawet Wojtek wykazuje więcej postaw optymistycznych, niż pesymistycznych?
Read more
Ostatnio modne są wyzwania typu „Przez miesiąc będę wegetarianinem”, czy „W przyszłym roku nie interesuje mnie alkohol”. A ja chcę być dobrym człowiekiem, choćby na miesiąc. Czy zakładam z góry, że jestem zły? I tak i nie. Z natury jesteśmy optymistami i zawsze wydaje nam się, że postępujemy odpowiednio. W wątpliwych sytuacjach szukamy sobie tylko jakiegoś wytłumaczenia dla swojego zachowania i tak zamiast spędzić kilka minut z dzieckiem na grze w bierki oddajemy się rzeczom wyższej rangi, jak planowanie domowego budżetu, obieranie ziemniaków, czy w końcu „Jestem zmęczony po pracy, muszę trochę odpocząć”. Bo w końcu serial i wiadomości się same nie obejrzą. Przyzwyczajając się do często powtarzanego stanowiska z czasem tracimy ogląd na wątpliwość jego poprawności. Przesiąkamy też schematem zachowań najbliższego środowiska, wynosimy go z domu i z ogółu społeczeństwa.
Kto decyduje, czy coś jest dobre? Tutaj jest trudno, bo będzie to zależało od naszych wewnętrznych przekonań. W poprzednim akapicie zwróciłem uwagę na wagę i rolę wzorów. Pisałem kiedyś O idolach, o autorytetach i o ich roli w naszym życiu. Wzorce wpływają na nasze późniejsze zachowanie, a także określają granice zachowań uznawanych za poprawne, czy dobre. Najprostszym przykładem niech będzie to, że w wielu obszarach Azji społecznie akceptowalne jest jedzenie psów, w Ameryce Południowej przysmakiem są świnki morskie, a w Europie, czy w Ameryce Północnej w młodszym pokoleniu już mało kto ma ochotę jeść króliki, bo z reguły uważa się je za przyjazne, puchate, domowe zwierzątka. (Wyjątkiem potwierdzającym istnienie reguły jest Caerbannog – link).
Chciałbym nawiązać tutaj do Pana Profesora Bralczyka. Zaczęło się robić nudno? To tylko pozory. Gorąco zachęcam do posłuchania tego jakże żywotnego w mowie i wręcz zawstydzająco trzeźwego na umyśle człowieka. Choćby tutaj. Dobór fragmentu nie jest przypadkowy. Pan Profesor zwraca tutaj uwagę na interesujący nas temat „Poprawnie to jest tak jak większość”. Tutaj te słowa dotyczą poprawnego wysławiania się, jednak u podstaw tego zagadnienia leży nasza natura. Większość decyduje za mniejszość. Jeśli dziś wszyscy zaczną mówić „wziąść”, to jutro to słowo będzie absolutnie poprawne. Czy to dobrze? Jeśli wsłuchacie się w wykłady Profesora Bralczyka, czy Profesora Miodka, to zauważycie, że oni nie są zakutymi w konserwę rycerzami języka goniącymi na świętej misji w obronie języka takim jaki on jest. Potwierdzają, że zmiany spowodowane przez ogół użytkowników języka są nieuniknione i z czasem wiele błędów uważanych dziś za karygodne, może wejść do słowników jako formy zupełnie poprawne. Przez analogię dochodzimy do tego. że jeśli dziś zamiast zadzwonić, czy wysłać kartkę z życzeniami na święta, napiszemy po prostu masowego esemesa do wszystkich kontaktów z telefonu, to jutro uznane to będzie za standard. Jeśli wreszcie dziś nie będziemy poświęcać dzieciakom swojego czasu, tylko będziemy zasypywać je dodatkowymi zajęciami i korepetycjami, to jutro kontakty w rodzinie będą sprowadzać się do jednego wspólnego posiłku tygodniowo, w trakcie którego nawet nie będziemy mieli o czym porozmawiać z własnymi dziećmi. „Co tam w szkole?” – jeszcze nie słyszałem odpowiedzi na takie pytanie składającej się z więcej niż jednego zdania, a przeważnie ogranicza się ona do jednego słowa: „dobrze”.
Mając na uwadze to co wyżej, moglibyśmy dojść do wniosku, że powinniśmy iść za tłumem, a swoje ambicje i aspiracje grzecznie włożyć sobie w buty i nie obnosić się z nimi. Nie dajmy się jednak zwieść poprawności politycznej. Język to tylko narzędzie. Narzędzie, które bez względu na swój kształt i formę będzie nam dobrze służyło. Na łożu śmierci, czy nawet w spowiedzi nikt nie obwinia się i nie przeprasza za to, że całe życie mówił „włanczać” zamiast „włączać”. Język jest naszym pięknym towarzyszem, ale w ogólnym rozrachunku nie ma bezpośredniego wpływu na nasze życie, nasze cele, czy nasze spełnienie. Byle się dogadać, ot co, a czy to będzie Polski, English, czy Ponglish? To nieistotne. Co jednak nie zwalnia nas z odpowiedzialnego operowania językiem, bo sami będąc biorcą nowych zachowań, jesteśmy też ich dawcą.
Konkluzja nie będzie spektakularna, tym bardziej, że zdajecie sobie z niej sprawę. Trzeba mówić dobrze, żeby dawać dobry wzór. Jakością swoich zachowań określamy jakość zachowań osób na które mamy bezpośredni, czy pośredni wpływ, a to już jest bardzo dużo!
Tu jest pies pogrzebany. Z natury jesteśmy optymistami (link), ale też oportunistami (link). Sami tworzymy swój świat i przeważnie odpowiadając sobie na pytanie „Co jest dobre?”, myślimy o tym co jest dobre dla nas. Nie nazwał bym tego egoizmem, raczej naturalną preferencją, a sami decydujemy o tym, w jaki sposób będziemy z tego korzystać. Jest w tym pułapka, bo to łatwy sposób na usprawiedliwienie sobie dosłownie wszystkiego. „Nie poszedłem do szkoły / pracy, bo musiałem się wyspać”, „Nie pomogłem przy gotowaniu, bo musiałem odpocząć po pracy”, „Ukradłem, bo mi to było bardziej potrzebne” – to takie proste, ale czy to wprowadza jakość w nasze życie? Nie, bo korzystne dla nas jest to, co w ogólnym rozrachunku będzie dawało nam satysfakcję. Sami decydujemy gdzie jest granica, a jeszcze nie słyszałem, żeby ktoś chwalił swoje życie mówiąc, że dużo i często odpoczywa / kradnie. To sumienie powinno nam podpowiadać co jest dobre. Powinniśmy żyć sami ze sobą w zgodzie.
Opisałem [tutaj] swój sposób na filtrowanie swoich produktów, skracając to do granic możliwości wystarczy zastanowić się, czy jeśli dzisiaj zamiast pomóc przy obiedzie, leżałem na kanapie, to czy ja bym sobie ten mój uczynek powiesił nad biurkiem, a następnie mógł go oglądać codziennie przez kolejne dziesięć, dwadzieścia, pięćdziesiąt lat? Korzystając z wrodzonego oportunizmu możemy łatwo pójść po linii najmniejszego oporu i czerpiąc chwilową satysfakcję leżeć z pilotem w ręku, ale po jakimś czasie to nas będzie (a przynajmniej powinno) uwierać gdzieś głęboko w człowieku.
Robić dobrze, to znaczy robić tak, żebyśmy czuli się z tym dobrze i żebyśmy nie musieli się później tego wstydzić. Nie wszystko da się przewidzieć, ale zdecydowana większość codziennych spotkań z drobnymi życiowymi wyborami jest zupełnie jasna i przejrzysta. Nie jest wielkim osiągnięciem wejście na ścieżkę do zdobycia jakiegoś nowego szczytu, wyzwaniem jest przełamanie codziennych drobnych przyzwyczajeń. Świetnym przykładem jest życie w rodzinie. Powiedzmy, że masz 18 lat. Łatwo jest wpaść na pomysł i wystrzelić jak z armaty „Hej! A może bym odmalował dom?” – to jest proste, kosztuje dużo pracy, ale bierzesz się za robotę, malujesz, a na końcu topisz się w pochwałach i czujesz się dobrze. Trudno jest zdobyć się na drobnostki. Jesteś przyzwyczajony, że obiad zawsze jest na stole, a skarpetki zawsze leżą czyste w szufladzie i nie jest łatwo zaproponować „Hej Mama, od dzisiaj ja będę robił pranie”, albo „No hej, a może pomogę Ci coś dzisiaj w kuchni?”. Jeśli to się zawsze robiło „samo”, to ciężko będzie jakkolwiek do tego nawiązać. Jeśli w ogóle miałeś okazję to robić w ostatnim czasie, to wielkiej trudności nie będzie.
Poświęciłem temu tematowi oddzielny wpis.
Bo co to znaczy, że od jutra będę żył tak czy inaczej? Chcę zachowywać się jakoś inaczej? To znaczy, że chciałbym być kimś innym, kimś kim nie jestem? Nie w tym cel i tak samo bezcelowe są jakieś ekstremalne diety, których i tak nie utrzymamy. Tak samo bezcelowe są wszystkie poradniki z rodzaju „Jak podrywać”, „Jak żyć”, „Jak się ubrać”. Już te z podrywaniem mnie najbardziej irytują. Miałbym szukać czyjegoś sposobu na moje zachowanie? Słuchać co ktoś ma do powiedzenia na temat tego co robię źle? Miałbym wreszcie przyjąć zespół zachowań, który nie jest dla mnie naturalny? A może ja jestem bibliotecznym mrukiem, nie chodzę wyrywać dupek na disko i może kiedyś przymruczę się do miłości mojego życia w kolejce w księgarni czekając na Godota. Bo nie rozumiem, dlaczego miałbym udawać kogoś kim nie jestem? Może nie przelecę zbyt wielu pozycji Kamasutry w tej bibliotece, ale hej! To jest moje życie, takie mam i takie lubię. Z takim się dobrze czuję i w takim wypadku wolę spotkać kilka wartościowych osób, niż zaprzątać sobie głowę dziesiątkami łatwych znajomości. A jeśli mam aspiracje do zostania osiedlowym jebaką, ale nie mam do tego warunków i osobowości to… no to nie wypadałoby nikogo oszukiwać, że jednak mam. A już na pewno nie samego siebie.
Nie powinienem robić tego co powszechnie uważane jest za właściwe. Powinienem robić to, co mi daje satysfakcję, tę długofalową satysfakcję o której wcześniej wspominałem. Kluczem do spędzenia życia „dobrze”, nie będzie szukanie poprawnych postaw w społeczeństwie, tylko dogłębne poznanie samego siebie. Mam wrażenie, że bardzo brakuje nam filozofii w życiu. Dzieciaki przyklejają się do telewizorów, albo siedzą na jutubie i ich umysły są ciągle bombardowane schematami zachowań. Osoby nieco starsze lubią przykleić się do jednej stacji telewizyjnej, jednego programu w radiu i jednej gazety. Media pokazują nam jak żyć, ale ja nie mówię, że rola mediów jest w tym momencie zła. Złe jest to, że sami bombardujemy się tą treścią, nie pozostawiając sobie chwili na samotność i przemyślenia.
Pamiętam, że kiedy miałem 13-15 lat to często nie mogłem spać. Leżałem wtedy w łóżku po ciemku i przez moją głowę przetaczał się istny „myślotok” (TM). Próbowałem poukładać sobie w głowie wartości, cele, swoją pozycję na świecie itd. Oczywiście opierało się to na tych najważniejszych pytaniach bez odpowiedzi jak „Kim jesteśmy, dokąd zmierzamy?”, ale sama próba konfrontacji z tymi pytaniami pozwoliła mi poznać swoje osobiste stanowisko w wielu kwestiach. A w wielu innych wytworzyć jakieś stanowisko. To kim dzisiaj jestem i jakie mam w życiu priorytety to efekt setek nieprzespanych nocy kiedy byłem jeszcze dzieciakiem.
Nie chcę się przeceniać, ale wydaje mi się, że będąc tym czternastolatkiem doszedłem do wielu wartościowych rzeczy i odkryłem w sobie wiele życiowych prawd i własnych wewnętrznych potrzeb. To jest najlepszy wiek na układanie swojego miejsca na ziemi i jeśli tylko nie jesteśmy przesadnie rozproszeni niepotrzebnymi komunikatami z zewnątrz, to mamy wielkie szanse na stworzenie swojej własnej silnej osobowości.
Jest masa rzeczy, o których wiedziałem, że nie dadzą mi długofalowej satysfakcji, ale wiedziałem, że muszę je zrobić, żeby zyskać doświadczenie w życiu. Już mając te 14 lat wiedziałem, że muszę się w wyszaleć i zrobić to jak najprędzej, żeby za te 10-15 lat mieć już to z głowy i móc być spokojnym, twardo stojącym na ziemi człowiekiem. Zrobiłem masę głupstw, istne szaleństwo, ale cały czas miałem (a przynajmniej tak mi się wydawało) nad tym kontrolę. I choćby w tej materii: kiedy była pierwsza okazja na wypicie jakiegoś taniego wina to od razu z niej skorzystałem, nie powodowało mną jednak „no chodź się napij, będzie fajnie” podszeptywane przez znajomych, w mojej głowie wisiał wielki transparent „Oto nadarzyła się okazja, abyś zyskał nowe doświadczenie”. Byłem na to przygotowany, to była część mojego planu. Absolutnie nie dałem się wmanipulować w tanie wino przez moje środowisko, nie było tego momentu rozterki „Robię źle, czy robię dobrze?”, wiedziałem, że robię źle, ale zrobiłem to dla swojego wyższego życiowego celu.
Winem nie udało mi się upić do nieprzytomności, ale kiedy tylko nadarzyła się okazja, żeby zrobić to pod okiem mojego ojca, to postulowałem „Ojciec, polewaj”. Ojciec polewał, polewał, polewał, sam nie pił bo prowadził. A ja potem po drodze do domu rzygałem, rzygałem, rzygałem przez okno samochodu. Rano wstałem wcześniej i pamiątkę po swoich życiowych celach z samochodu zmyłem. Przynajmniej na tyle na ile byłem w stanie. Kac minął, doświadczenie zostało.
Pierwszy raz w życiu schlać się na umór będąc pod okiem ojca? Tak. To mi się udało. Zrealizowałem część swojego planu o popełnianiu głupstw, a w dodatku nawet tracąc kontrolę nad samym sobą mogłem czuć się zupełnie bezpiecznie.
Podobnie załatwiłem rzecz z marihuaną. Będąc już nieco starszym nastolatkiem zaprosiłem do siebie do domu paru swoich najlepszych, sprawdzonych kumpli i trochę tego spaliliśmy. Po roku powtórzyliśmy „eksperyment” i wtedy mając już bazę doświadczeń, doszedłem do wniosku, że ta używka zabiera mi za dużo kontroli nad moim własnym umysłem i właśnie dlatego nie będę z niej korzystał. Nie korzystam do dziś, bo mnie to po prostu nie kręci, źle się z tym czuję. Po żadne cięższe używki już nie sięgałem, bo wypadły poza obszar moich eksperymentalnych zainteresowań.
A co by się stało jeśli by mi się spodobało palenie trawki? Pewnie też bym zrezygnował z dalszego popalania, bo już wcześniej będąc tym czternastolatkiem zdecydowałem, że palenie zielska jest złe. Mimo wszystko chciałem spróbować, żeby mieć podstawę do posiadania własnego zdania.
Podkreślę jeszcze raz, że szalenie istotne jest stawianie sobie pytań i szukanie w sobie odpowiedzi. To mogą być nawet najbardziej błahe pytania, „co ja myślę o tym”, „co ja myślę o tamtym”. Stawiajmy sobie te pytania, a jeśli nie widzimy w sobie odpowiedzi to szukajmy jej na zewnątrz. Mój dziadek powiedział mi kiedyś bardzo ważną rzecz, która wyryła się we mnie pewnie już do końca życia, powiedział: „Lepiej głupio pytać, niż głupcem umrzeć„.
Poświęciłem temu oddzielny wpis.
Możemy się motywować na wiele różnych sposobów, ale jedną z najbardziej atrakcyjnych wydaje się ostatnio motywacja w formie mów motywacyjnych w internecie. Mamy gotowy produkt przygotowany przez specjalistów ds coachingu i rozwoju osobistego, dlaczego więc z nich nie korzystać? Z jednego bardzo prostego względu. Mowy motywacyjne są zorientowane na pobudzenie w nas określonych postaw i uczuć, ale ta motywacja dąży właśnie do wytworzenia w nas silnych haseł jak „Jestem świetny”, „Dam radę”, „Mogę wszystko”. Tylko co stoi za tymi hasłami? Absolutnie nic. To nie jest żadna motywacja, to jest po prostu wprowadzenie nas w stan jakiejś pozornej wyższej świadomości. Cała ta motywacja jest jedynie pozorna, bo nie zachęca nas do czynów, daje nam złudne wrażenie sukcesu i nie idą za tym żadne akcje. O sile złudnej motywacji pisałem już tutaj, opierając się na własnym przykładzie.
Mimo wszystko mam jakiś zbiór autorów, których przemowy dostępne w internecie są dla mnie w szczególny sposób motywujące. Świetnym przykładem są Richard Dawkins, czy mój ulubiony Neil deGrasse Tyson! Jeśli znacie angielski i macie godzinkę to posłuchajcie rozmowy tych dwóch Panów prowadzonej pod hasłem Poetry of Science. Tak, oni są naukowcami, ale są też określani jako popularyzatorzy nauki, więc operują językiem, który nawet ja jestem w stanie przyswoić. Jak mnie to motywuje? To otwiera głowę, stawia nas przed zagadnieniami o istnieniu których pewnie nie zdawaliśmy sobie sprawy, a już na pewno nie mamy na nie gotowych odpowiedzi. Za efektem WOW idzie chęć zgłębiania wiedzy, chęć poznania, chęć pracy. Takie prelekcje i rozmowy motywują do działania, inspirują, a zupełnie przy okazji można dowiedzieć się z nich wielu ciekawych rzeczy o otaczającym nas świecie.
Kolejnymi niesamowicie inspirującymi osobistościami są językoznawcy. Moja głowa kipi wręcz pomysłami i inspiracją za każdym razem kiedy słucham wykładów Pana Profesora Miodka, czy w szczególności Pana Profesora Bralczyka. Co w nich jest takiego niezwykłego? Tak bardzo właściwe dla tych Profesorów jest to, że w wykłady o języku wplatają ogromną ilość wiedzy o życiu. Wskazówek, spostrzeżeń do których nie mamy na co dzień dostępu. Bo jeszcze nie nabraliśmy życiowego doświadczenia, bo jeszcze nawet nie postawiliśmy sobie pytań, na które oni już mają odpowiedzi. Pokazują nam, że ogromną wartością jest otwartość umysłu. Oni nie negują nowych zjawisk językowych. Pochylają się nad nimi, starają się je zrozumieć, potrafią określić skąd się wzięły i dzięki swojej wiedzy przewidzieć czy się przyjmą. Zachęcam do posłuchania tego nagrania z „Lajkami” i „Hejtami” w roli głównej.
Nie szukajmy motywacji u specjalistów sprzedających nam produkty, szukajmy jej u ludzi, którzy posiedli wiedzę większą od naszej. Oni gwarantują nam wewnętrzny rozwój, o ile tylko będziemy chcieli słuchać tego co mają nam do powiedzenia między wierszami. Przecież językoznawcy nie mają wymiernego finansowo interesu w tym, żeby pomiędzy swoją wiedzą przemycić nam trochę prawdy o życiu. Robią to, bo mogą, bo chcą, bo mają ochotę, bo uważają to za słuszne. Robią to przy okazji. Właśnie dlatego uważam, że ich intencje są szczere.
Internet to tylko narzędzie, YouTube to tylko zabawka, a takich prawdziwych mentorów spotykamy też na swojej drodze. Pisałem o tym we wpisie O idolach, o autorytetach, do którego często i chętnie odsyłam, bo udało mi się rozpoznać w moim otoczeniu kilka takich mentorskich pereł, czego wszystkim z całego serca życzę.
Czy jestem gotowy, by być dobrym człowiekiem? Każda chwila naszego życia jest odpowiednia, by być dobrym. Całe to dobro gdzieś głęboko w nas siedzi i zawsze jest w pełnej gotowości, by z niego korzystać.
My wszyscy nosimy to w sobie, a tylko czasem oszukujemy świat i samych siebie, że jest inaczej.
Każdego stać na bycie dobrym człowiekiem.
Czy to co widzimy gołymi oczami to prawda? Nie! I to postaram się udowodnić.
Read more
Wygrzebałem ten niesamowity album w piwnicy. Niecodziennie trafia się taka gratka, więc postanowiłem, że trzeba się tym podzielić.
Dostałem ostatnio od klienta wiadomość, że dostał nie ten towar, który zamówił. Wystraszyłem się, że coś strasznie sknociłem.
Read more