Warning: file_exists(): open_basedir restriction in effect. File(core/post-comments) is not within the allowed path(s): (/home/piotri/domains/malecontent.pl:/tmp:/var/tmp:/home/piotri/.tmp:/home/piotri/.php:/usr/local/php:/opt/alt:/etc/pki) in /home/piotri/domains/malecontent.pl/public_html/wp-includes/blocks.php on line 763
Sport – pokonać demona. – MaleContent.pl

Sport – pokonać demona.


Jak to się stało? Skąd pomysł na uprawianie sportu? To jest teraz tak modne, że rzygać się chce od samego słuchania, w szczególności o bieganiu… a jednak wiedziony głównym nurtem zostałem ukłuty przez tego demona. Dlaczego?Schemat jest tak powtarzalny, że aż głupio się o tym rozpisywać. Na wagę wskoczyło parę kilo, w brzuchu podskoczyło parę centymetrów. Decyzja. Start!

Pierwszy bieg był czymś wspaniałym, nie zapomnę tego długo. Wskoczyłem w dresik, założyłem sportowe buciki, na telefon wrzuciłem sobie Ędomądo… zaraz, zaraz… w ile ja biegałem 1000m w techniku? 3minuty 20 sekund? Tak. Dokładnie tak. No dobra, ustawiam w takim razie aplikację, na google.maps znalazłem kilometrową prostą blisko domu (żeby było łatwiej), krótka rozgrzewka, wychodzę na trasę i jazda! Na początku nie na maksa, pamiętam przecież, że rezerwy trzeba mieć na finisz. W głowie kołacze się to 3:20, jestem tak bardzo ciekaw jaki wynik będę miał teraz, w ile przebiegnę te magiczne 1000metrów. Wiadomo, nie ćwiczyłem parę lat, ale na te 4:00 mogę chyba liczyć. Zobaczymy! Biegnę przed siebie, czuję pęd powietrza, nogi pracują jak maszyna, widzę, że powoli zaczynam się zbliżać do połowy odcinka i zaczynam podkręcać  tempo… ale co jest? Co się dzieje? Nogi mdleją, w płucach już dawno skończyło się powietrze, sylwetka coraz bardziej się pochyla. Przed oczami robi się ciemno, twarz wykręca jakiś demoniczny grymas. Nogi w końcu odmówiły pracy i zawiodły mnie pod krzak obok chodnika. Leżę. Pokonany łapię wielkie hausty powietrza <<Tlenu, tlenu, siostro tlenu!>> Próbuję pojąć co się stało i przy pierwszym spokojniejszym oddechu zerkam na telefon. Przebiegłem 400 metrów. Jestem wrakiem człowieka. Przebiegłem 400 metrów i myślałem, że umieram. Jak mogłem do tego dopuścić? Ja! 25lat! Młody, zdrowy, nawet nie jakiś spaślak. Jak mogłem to sobie zrobić.

Szybki przegląd ostatnich lat: Praca siedząca, komunikacja miejska, papierosy, piwo, do jedzenia cokolwiek, nawet na parkiet do tańca nigdy się nie rwałem, problemy z kręgosłupem. No i zrobiłem sobie kuku. Duże kuku. Zrobiłem z siebie kalekę. Na szczęście jeszcze nie zdziadziałem do reszty i w dalszym ciągu kawał ze mnie skurczybyka. To wszystko tylko zbudowało moją motywację. Ty demonie sportu podcinasz mi nogi na czterystu metrach, ja Ciebie demonie wyzywam na śmiertelny pojedynek! Nie ma zmiłuj, nie będzie litości! No excuses – nie ma wymówek. Od tej pory to miało być moje motto.

Powtarzałem i przeklinałem je w duchu na każdym kolejnym treningu.

Why? Piotrek why? Po co ci to było? Po cholerę to wszystko? Pewnie umrzesz zanim dobiegniesz do osiedla obok, a weź jeszcze wróć do domu! Człowieku OPANUJ SIĘ! Rzuć to w cholerę, zrobisz sobie krzywdę. Pamiętasz co powiedział ortopeda, leżeć i umierać, kręgosłupa nie obciążać, to może na 40 urodziny nie będziesz jechał na wózku dmuchać świeczek. Dlaczego jesteś taki uparty?

Jednak nie było dla mnie odpowiednich wymówek. Lekarze za to tak mi radzili, że czułem się z dnia na dzień coraz gorzej. Ciągle kazali leżeć, nie ruszać się, mój stan się pogarszał a oni proponowali mi tylko coraz mocniejsze środki przeciwbólowe. Jestem Polakiem i jestem uparty jak jasna cholera. Jestem Polakiem i jestem mądrzejszy od encyklopedii. Jestem prawdziwym mężczyzną i nie będę słuchał jakichś tam lekarzy specjalistów. Co oni mogą wiedzieć? Na tę chwilę, w 12 miesięcy po rozwodzie z prowadzącymi mnie lekarzami mogę powiedzieć jedno: wygrałem życie. Jestem zupełnie sprawnym młodym człowiekiem. Bóle minęły, sprawność wróciła, nie ładuję w siebie ogromnych ilości chemii, słucham swojego organizmu i dostosowuję rytm treningów i wysiłku do rzeczywistych potrzeb i możliwości. Nie mam wymówek, ale też nie przesadzam. Maratończykiem nie będę, sprinterem też nie, ale mogę fajnie spędzać czas ze sportem. Robić to dla frajdy i zdrowia. Poza tym lubię przekraczać granice. Uwielbiam pokonywać sam siebie. Największą przyjemnością jest dla mnie dobry trening w cholernie niesprzyjających warunkach.

Środek nocy, z nieba z mocą huraganu wali we mnie marznący deszcz a ja ślizgam się po oblodzonym chodniku na skraju lasu 5km od domu. Wiatr niemal przesuwa mnie po lodowej szklance, kolejne kroki naprzód to walka z siłą żywiołu, a ja pod zawiązanym szczelnie kapturem uśmiecham się nerwowo z zaciśniętymi mocą imadła zębami. To jest mój pojedynek, jeden z ulubionych, ten w którym jestem skazany na porażkę. Statystyka tego treningu w aplikacji na komórce będzie wyglądała śmiesznie, jak jakiś żart, a jednak to była moja walka i ten rodzaj treningu który najbardziej sobie cenię. Łamanie barier. Zakopywanie wymówek gdzieś głęboko i daleko poza świadomością. Mój żywioł. Moja walka. Moja motywacja.

Jestem jak Tommy Lee Jones w Ściganym, jak pieprzony Rocky Balboa. Dam radę.

Dałem.